Browsed by
Autor: Zbigniew Walc

Atelier

Atelier

W tym roku zdecydowaliśmy z małżonką, że na krótkie wakacje pojedziemy w okolice Beskidu Niskiego, których to stron nie miałem okazji nigdy wcześniej odwiedzić turystycznie. Zwiedziliśmy razem Krosno, Duklę, Zyndranową , Muzeum Łukasiewicza w Bóbrce a także sławny Zamek Kamieniec w Odrzykoniu („Zemsta” A.Fredry).  Można powiedzieć, że spędziliśmy razem przyjemny czas relaksu połączony z aktywnym  wypoczynkiem . Jednak to o czy chciałem dzisiaj wspomnieć to nasze odwiedziny w nowosądeckim Miasteczku Galicyjskim. Miejsce to zaplanowaliśmy sobie jako ostatni punkt programu – przewidziany na dzień naszego wyjazdu . Zależało mi na tym aby będąc na południu Polski, wykorzystać sytuację, zobaczyć to miejsce i spróbować wczuć się nieco w atmosferę austro-węgierskiej Galicji przełomu XIX i XX wieku a także  zobaczyć w jakich to warunkach cywilizacyjnych funkcjonowali nasi pradziadkowie i prababcie w Bielsku, Krakowie, Warszawie a potem w Ostrołęce. Ciekawą sprawą dla mnie było zobaczyć ówczesne warsztaty, sklep kolonialny, aptekę oraz galicyjską zabudowę miejską. W szczególności jednak chciałem się przekonać jak na początku XX wieku mógł wyglądać zakład fotograficzny abym mógł zweryfikować swoje wyobrażenia na ten temat. Oczywiście wszystko to z powodu profesji Franciszka Stanisława Waltza – syna naszego pradziadka Franciszka Karola Waltza. Czytając gdzieś na temat ostrołęckiego atelier fotograficznego F.Waltza powstałego w początkowych latach XX wieku spotykałem się z opisem mówiącym, że owo atelier znajdowało się w przyległej do domu mieszkalnego altanie. Zastanawiało mnie: dlaczego akurat w altanie ?? Czy było to związane  z ograniczeniami finansowymi, warunkami lokalowymi … ?  Było to jednak w sprzeczności z informacjami mówiącymi o tym, że zakład się rozwijał, miał swoją filię w sąsiednim mieście a jego właściciel współpracował z różnymi wydawnictwami i sam wydawał pocztówki krajoznawcze oraz prowadził sklep z materiałami fotograficznymi. Biznes wydawał się prosperujący. Sprawa się wyjaśniła gdy na własne oczy ujrzałem owo atelier z epoki. Chodziło oczywiście o naturalne, dzienne oświetlenie niezbędne do wykonywania fotografii. Jak sami widzicie na przedstawionych zdjęciach atelier fotograficzne miało często przeszklone zadaszenia i ściany dające dostęp światłu dziennemu do pomieszczenia zakładu. Dzisiaj tego raczej się już nie spotyka ale jeszcze 100 temu, kiedy elektryfikacja nie była tak powszechna takie rozwiązanie wydawało się dosyć oczywiste.

Kontynuując w sprawie naszej wycieczki – przy każdym ze zwiedzanych obiektów mieliśmy „opiekę” pań kustoszek, które ze szczegółami opowiadały historię tych miejsc i ludzi z nimi związanych.  Dla tych z Was, którzy lubicie takie klimaty polecam również zwiedzenie, przylegającego do Miasteczka Galicyjskiego, skansenu Sądeckiego Parku Etnograficznego w którym można obejrzeć „żywcem przeniesione” drewniane domostwa, całe zagrody gospodarskie z ogródkami i sadami z tej części małopolski. My akurat trafiliśmy na świetną, słoneczną pogodę dlatego też wrażenia ze zwiedzania  były naprawdę fajne.  Tak czy inaczej  wycieczka była bardzo ciekawym urozmaiceniem na zakończenie naszego urlopu . Wspomnę tylko, że na sam koniec, po „trudach” zwiedzania,  skorzystaliśmy z usługi gastronomicznej w postaci smacznego obiadu w klimatycznej galicyjskiej gospodzie znajdującej się na terenie wspomnianego miasteczka.

Chociaż być może tekst ten wydawać by się mógł komuś jako reklama lub „lokowanie produktu” – jednak zapewniam Was – takim nie jest  🙂 . Zachęcam jedynie do odwiedzenia tego miejsca przy okazji . W każdym bądź razie moje wyobrażenia na temat galicyjskiej cywilizacji przełomu XIX i XX wieku zostały skonfrontowane i wiedza w tym temacie ubogacona.

Miłość w czasach zarazy

Miłość w czasach zarazy

Ferdynand Waltz
Ferdynand Waltz ok. 1913 r

W naszej rodzinie mieliśmy co najmniej czterech Ferdynandów, wobec których czyniliśmy długie poszukiwania w celu potwierdzenia powiązań pokrewieństwa oraz aby dowiedzieć się czegoś o ich życiu, poznać losy oraz dokonania.

W obecnym czasie ogólnoświatowej pandemii Covid 19 często wspomina się podobne wydarzenie z historii, które miało miejsce 100 lat temu, a które zebrało żniwo większe nawet niż cała I Wojna Światowa. Cofając się do tamtych czasów chciałbym wspomnieć o jednym z naszych Ferdynandów.

W 1913 roku Ostrołękę opuścił Ferdynand Waltz, syn naszego pradziadka, Franciszka Karola Waltza znanego jako właściciela fabryki guzików w Ostrołęce. Był on siódmym dzieckiem Franciszka oraz urodzonej w Wiedniu Anny z domu Sax.  Do niedawna o Ferdynandzie wiedzieliśmy tylko tyle, że wyemigrował z Ostrołęki (ówczesnego zaboru rosyjskiego) wyjeżdżając do Ameryki. Jednak dzięki pracy poszukiwawczej wiemy, że wiosną 1913 roku młody Ferdynand zaopatrzony w zarobione pieniądze i bagaż podręczny udał się w odważną podróż „na koniec świata” w poszukiwaniu lepszych perspektyw i „nowego otwarcia”. Prawdopodobnie koleją udał się do Warszawy a potem przez Poznań i Berlin dotarł do Hamburga. Podróż trwała zapewne kilka tygodni ale wiemy na pewno,  że już w kwietniu 1913 roku Ferdynand dotarł do portu Halifax w Kanadzie na pokładzie statku „Wasgenwald”.

Z dostępnych dokumentów dowiadujemy się, że Ferdynand był szczupłym nastolatkiem (19 lat) o niebieskich oczach i jasnych włosach. Po wypełnieniu wszystkim formalności imigracyjnych i przekroczeniu granicy amerykańskiej zameldował się w Buffalo (USA, N.York) gdzie udało mu się znaleźć pracę robotnika. Trzymał się blisko tamtejszej Polonii co w owym czasie nie było czymś trudnym ponieważ w Buffalo znajdowało się jedno z największych skupisk polskiej emigracji w całym USA. Ferdynand, jako katolik, z pewnością odwiedzał polskie parafie, które dla wielu rodaków pełniły ważną funkcję integracyjną. Tak czy inaczej, okoliczności sprawiły, że pewnego dnia młody Ferdek poznał urodziwą dziewczynę z sąsiedztwa – Rozalię. Była ona córką  pochodzących z wielkopolski emigrantów, Stefana oraz Pauliny Ratajczaków przybyłych do USA kilka lat wcześniej. Trudno określić kiedy dokładnie młodzi się spotkali przypuszczam jednak, że mogłoby to być około połowy 1916 roku lub nawet wcześniej. Miłość i wzajemny afekt sprawiły, że jakiś czas potem, 23 października 1917 roku w Parafii Św. Jana Kantego w Buffalo odbył się ich ślub. Trudno stwierdzić czy wydarzenie to zostało poprzedzone „zapowiedziami” oraz okresem narzeczeństwa wiadomo jednak, że zamiar zawarcia małżeństwa został ogłoszony 17 października 1917 roku w lokalnej gazecie Buffalo News w dziale ” Marriage Licences” z którego wynika, że w tamtym czasie Ferdynand zamieszkiwał na ulicy Shafer Street 15.  Jak się wkrótce okazało owocem miłości młodego Ferdynanda i Rose były narodziny Ferdynanda Franka Waltza, który przyszedł na świat 13 grudnia 1917 roku. Wszystko to działo się w czasie, w którym na świecie trwało zamieszanie związane z Wielka Wojną i zapewne z tego powodu w dniu 12 września 1918 roku Ferdynanda Waltza zarejestrowano jako potencjalnego rekruta w razie potrzeby mobilizacyjnej . W karcie rejestracyjnej widnieje już nowy adres zamieszkania młodych małżonków : Buffalo, 31 Hirschbeck Street.

karta rejestracyjna
Ferdynand zarejestrowany jako rekrut US Army 1918 r

Niedługo później, 20 września, wraz z doniesieniami o grypie szalejącej w pobliskim obiekcie wojskowym oraz  wiadomościami o rozprzestrzenianiu się choroby na północnym wschodzie USA,  komisarz ds. zdrowia miasta Buffalo, dr Franklin C. Gram poprosił lekarzy miejskich o zgłaszanie do Departamentu Zdrowia wszelkich napotkanych przypadków grypy. Celem komisarza Grama było nie tylko uzyskanie dokładnych statystyk dotyczących choroby w jego mieście, ale także izolowanie i poddawanie kwarantannie wszystkich zarażonych. Dziesięć dni później lekarze w Buffalo zgłosili pięćdziesiąt przypadków zachorowań w mieście.

Do tej pory mieszkańcy Buffalo mieli jeszcze swobodę normalnego funkcjonowania lecz nie trwało to jednak długo. W dniu 10 października, działając zgodnie z rekomendacją komisarza Grama i na podstawie upoważnienia udzielonego mu przez radę miasta, burmistrz Buck nakazał zamknięcie wszystkich szkół, kościołów, salonów, kin i teatrów, sal bilardowych, lodziarni i sklepów z napojami, a także zakazały wszelkiego rodzaju spotkań w pomieszczeniach.

Tymczasem epidemia Buffalo zaostrzyła się. W pierwszym dniu nakazu zamknięcia zgłoszono ponad 1700 nowych przypadków i 53 zgonów. Producenci trumien nie mogli nadążyć z potrzebami a  ich zwykła wydajność wynosiła trzydzieści sztuk dziennie natomiast liczba zgonów epidemicznych znacznie przekroczyła tę liczbę. Szpitale stały się zatłoczone pacjentami i rozpaczliwie potrzebowały lekarzy i pielęgniarek. Komisarz Gram reagując na zaistniałą sytuację rozkazał wydziałowi sanitarnemu rozpocząć produkcję trumien (rozdawane biednym za darmo) oraz skierował do władz Albany prośbę  wysłanie lekarzy zasiadających w komisjach stanowych do Buffalo w celu pomocy. Zgodnie z zasadą „wszystkie ręce na pokład” władze zwróciły się również do lekarzy miejskich, by na ochotnika zgłaszali się do opieki nad pacjentami a także poproszono pielęgniarki Czerwonego Krzyża służące w Fort Niagara o powrót do Buffalo. Stary budynek miejscowego liceum został przekształcony w szpital na 1000 łóżek. Wobec zaistniałej sytuacji pandemicznej zdecydowano się w końcu na zamknięcie miasta i ogłoszono, że nikt kto mógł być narażony na kontakt z wirusem lub wykazujący objawy choroby nie będzie mógł opuścić Buffalo ani do niego wjechać. Mieszkańcom zalecono noszenie maseczek ochronnych na twarz w miejscach publicznych.

W ciągu następnych dwóch tygodni epidemia Buffalo osiągnęła szczyt, przy czym w październiku zgłoszono ponad 22 000 przypadków i prawie 1800 zgonów. Pod koniec miesiąca zaczęły spadać statystyki nowych przypadków zachorowań a  28 października komisarz Gram ogłosił, że planuje znieść nakaz zamknięcia i grupowania się. Po kilku dniach upewnienia się, że liczba zachorowań nie wzrośnie ponownie, burmistrz miasta ogłosił że od 1 listopada Buffalo zostanie otwarte. Po kilku następnych dniach zostały otwarte szkoły a dnia 3 listopada oficjalnie ogłoszono zakończenie epidemii Buffalo. W ciągu następnych kilku tygodni epidemia ustąpiła całkowicie i życie w Buffalo wróciło do normy.

wykres

Wysoką cenę za epidemię zapłaciło miasto i jego mieszkańcy. Od początku epidemii we wrześniu 1918 r. do końca roku w Buffalo zgłoszono 28 398 oficjalnych przypadków grypy. Z tego dziewięć procent (około 2561) zmarło z powodu zapalenia płuc lub innych powikłań. Całkowity odsetek zgonów związanych z epidemią wyniósł 530 zgonów na 100 000 osób.

Nietypową cechą tej pandemii był odwrócony profil wiekowy jej ofiar. Umierali przede wszystkim ludzie młodzi i w średnim wieku (20–40 lat), podczas gdy zwykle na grypę umierają dzieci, osoby starsze i z osłabioną odpornością. Według amerykańskich badaczy sytuacja taka spowodowana była patologiczną, skumulowaną reakcją układu odpornościowego młodego organizmu (hipercytokinema) na zakażone wirusem organy co powodowało zniszczenie danego organu np. płuc.  Wyjaśnia to, dlaczego (w odróżnieniu od zwykłej  grypy) hiszpanka zabijała głównie młodych ludzi – ponieważ to zwykle młode osoby mają najsilniej działający układ odpornościowy.

Niestety, żniwo choroby dotknęło również młode małżeństwo Waltzów. Według rejestru kościelnego oraz „New York Death Index” Ferdynand zmarł 26 września natomiast Rozalia 10 października 1918 roku w wieku 20 lat. Dzisiaj możemy przypuszczać, że to właśnie podczas rejestracji w komisji wojskowej Ferdynand mógł się zarazić wirusem hiszpanki ponieważ to tam właśnie znajdowało się ognisko choroby na początku pandemii. Również dla rodziny Ratajczaków nie był to niestety ostatni cios. Niecały tydzień później, dnia 16 października tego samego roku zmarł Edward Ratajczak, brat Rozalii i szwagier Ferdynanda.  Oboje małżonków pochowano na którymś z cmentarzy w Buffalo lub okolicy – niestety dotąd nie wiemy na którym. W całej tej smutnej sytuacji pozostał jednak jeden pozytywny akcent. Epidemię hiszpanki przeżył mały Ferdynand Frank Waltz, który został przysposobiony przez swoich dziadków : Stefana i Paulinę Ratajczaków, którzy wraz ze swoimi pozostałymi dziećmi stworzyli dla niego drugą rodzinę w której dorastał do aż do pełnoletności.

 

* Informacje dotyczące przebiegu epidemii hiszpanki w Bufallo czerpałem z publikacji „Influenza Encyclopedia” opublikowanej w internecie przez University of Michigan.

„Reunion”

„Reunion”

Podoba mi się angielskie słowo „reunion”, które jest często stosowane odnośnie zjazdów rodzinnych. Wskazuje ono na chęć lub potrzebę ponownego scalenia, ponownego połączenia. Natomiast słowo „zjazd”  odbieram raczej jako dosyć suche i kojarzące się ze zjazdem partii (z domysłem PZPR).

Człowiek jest istotą społeczną – stworzoną do relacji z innymi ludźmi. Od początku istnienia i w pierwszej kolejności, co jest naturalne, z tymi którzy są najbliżej – czyli oczywiście z rodzicami i najbliższymi krewnymi.

W nie tak znowu odległych czasach rodzina taka składała się z kilku pokoleń – była to tak zwana rodzina wielopokoleniowa zamieszkująca najczęściej pod jednym dachem i stanowiąca jedno gospodarstwo domowe. Dzisiaj, za sprawą rozwoju cywilizacyjnego, otwartych granic, migracji zarobkowej  lub edukacyjnej stan rzeczy uległ zmianie, czy się to nam podoba czy też nie.

Jesteśmy świadkami niespotykanego rozwoju cywilizacyjnego, stopniowego bogacenia się naszego społeczeństwa a kolejne pokolenia dostępują coraz większych możliwości rozwoju osobistego w drodze do spełnienia i awansu. Wolność, otwarte drzwi oraz atrakcyjne oferty pracy – tak wiele możliwości jest dzisiaj dla nas dostępne. Zdaje się, że oto wszystko nam właśnie chodziło. Pomijając kwestie polityczne – nigdy w Polsce nie mieliśmy tak dobrze pod względem ekonomicznym i socjalnym jak to jest dzisiaj. Nie twierdzę jednak, że wszyscy opływamy w dostatki ale okazje jakie się przed nami otworzyły sprawiają, że patrzymy w przyszłość raczej optymistycznie. Co z tymi okazjami zrobimy ? Gdzie chcemy dojść i co osiągnąć ?

Nasi drodzy pradziadkowie i prababcie byli w dużej mierze skupieni na „walce o przetrwanie”. Mam tu na myśli całą pracę, wszystkie zabiegi dążące do tego aby zapewnić  swoim domownikom   dach nad głową, wyżywienie, edukację – zaspokojenie podstawowych potrzeb. Można przypuszczać, że ich cała energia i siły były skupione na głównym celu jakim było to aby zdobyć środki, które pozwolą na zapewnienie rodzinie poczucia bezpieczeństwa oraz uzyskanie oczekiwanej stopy życiowej. Z tego co dziś wiemy – status ten nie zawsze był niski. Nasi pradziadkowie bywali przedsiębiorczymi mieszczanami, rzemieślnikami lub urzędnikami a interesy, które prowadzili pozwalały im na posiadanie, w pewnych okresach czasu,  własnych nieruchomości lub zakładów produkcyjnych.

Co chcę przez to wszystko powiedzieć ? Otóż zastanawiam się na ile nasz progres, nasze osiągnięcia i sukcesy mają potencjał do separowania nas od bliskich. Być może trochę nas znieczulają i  „uodoporniają” na potrzeby innych lub też sprawiają, że czujemy się zwolnieni z tych staroświeckich „obowiązków rodzinnych” …  Wydaje mi się, że jako społeczeństwo jesteśmy w procesie przewartościowywania swojego życia i stajemy się zabiegani i zbyt zajęci pracą oraz konsumpcją aby się zatrzymać i spotkać. Może dlatego owo słowo „reunion” w swoim tłumaczeniu wydaje się takie pasujące do naszych spotkań rodzinnych …

Myślę, że nasi pradziadkowie i prababcie musieli stawiać czoła podobnym wyzwaniom i problemom gdy sytuacja niedoboru, presji ekonomicznej zmuszała ich do pełnego zaangażowania w pracę i ogarnianie spraw domowych zwłaszcza gdy na głowie była spora gromadka dzieci do utrzymania.

Więzy krwi wydają się być tymi ważnymi i trwałymi a „wartości rodzinne” deklaratywnie wciąż mają silną pozycję wśród większości dzisiejszych Polaków. Przecież (prawie) wszyscy lubimy wracać i spotykać się z bliskimi przy świątecznych stołach.  Oby naszym dzieciom i wnukom pozostało to przyjemne wrażenie towarzyszące tego typu wydarzeniom . Póki możemy – zadbajmy o to,  bo przecież „czym skorupka za młodu nasiąknie … „.

Nabierając perspektywy

Nabierając perspektywy

Już mija piąty miesiąc od naszego drugiego zjazdu rodzinnego. Czas przed tym wydarzeniem był  dla mnie osobiście bardzo intensywnym  czasem  przygotowań z kulminacją dwóch dni zjazdowych. Bardzo się cieszę z tego, że nasze grono się powiększa i mogliśmy razem spotkać się, pogadać, zjeść i spędzić wspólnie czas w miłej atmosferze.

W ramach rachunku sumienia zastanawiałem się jak nasza rodzinna impreza została odebrana przez uczestników i czy sprawa badań historii rodzinnych może być dla innych ciekawa,  czy jest raczej formą nie do końca zrozumiałego, może ekscentrycznego hobby …  Doszedłem jednak do wniosku, że Ci którzy skłaniają się w swej opinii do drugiej opcji  – nie są  dalecy od prawdy  🙂 .

Jednak od jakiegoś czasu towarzyszą mi różnego rodzaju myśli i refleksje związane z pokoleniami, które przeminęły oraz tymi, które nadchodzą. Raz za razem spotykam się różnymi osobami, które mają głębokie przemyślenia na temat znaczenia relacji międzypokoleniowych . I nie są to osoby starsze, mające zazwyczaj swoją perspektywę życiową i doświadczenie ale mam tu na myśli raczej osoby w wieku dwudziestu, trzydziestu i nieco więcej lat . Ze spotkań i rozmów z tymi osobami wynika dla mnie, że są pośród nas ludzie świadomi swoich rodzinnych połączeń a także potencjału doświadczenia życiowego i mądrości jakie starsze pokolenia mają do zaoferowania i przekazania młodszym.  Świadomi czy też nie swoich korzeni rodzinnych  od swojej młodości nasiąkaliśmy  atmosferą domów rodzinnych, przejmowaliśmy style zachowań, nawyki, dążenia, ambicje  lub sposoby wypowiadania się . Wszystko to przekładało się na naszą edukację, wychowanie oraz kształtowanie charakterów co w końcu doprowadziło nas do miejsca w którym dziś jesteśmy.

Jest takie powiedzenie, że „stoimy na ramionach gigantów” . Oczywiście jest tu mowa o poprzedzających nas pokoleniach – naszych rodziców, dziadków i pradziadków… Ich życie, problemy  i wyzwania życiowe były w przeważającej mierze zupełnie inne niż te z jakimi my spotykamy się dzisiaj. Dziś jak , nigdy wcześniej, nasze pokolenie może cieszyć się dobrobytem, pokojem, wolnością i swobodą o jakich nawet nie marzyli nasi przodkowie . Mamy w naszej historii „gigantów”, którzy dokonywali  w swoim życiu wyborów odbijających się echem wiele lat później.  Pamiętamy o nich i mając, mam nadzieję, dobry plan budujemy naszą przyszłość  przygotowując drogę kolejnemu pokoleniu, które oceni nas z własnej perspektywy.

W Piśmie Świętym jest napisane, że Bóg jest Bogiem Abrahama, Izaaka i Jakuba. Oznacza to, że Bóg patrzy na ludzi z perspektywy pokoleń.  Są to złożoności  rodzinnych relacji, które mają wpływ na osiąganie  życiowego przeznaczenia oraz kształtowanie historii pokoleń .  Ja widzę to tak – żyjemy dla większego planu a nasze życie ma większy sens ponieważ poprzez jego jakość wpływamy na świat a zwłaszcza na tych co są najbliżej nas. Niech tą jakością będzie miłość, cierpliwość, uwaga, wyrozumiałość i przebaczenie. Tego sobie i Wam życzę.

Zet.

Dziedzictwo

Dziedzictwo

Zastanawiam się czasami nad dziedzictwem rodzinnym i czym ono jest ?

Jako, że w sensie materialnym zwykle niewiele odziedziczyliśmy po naszych przodkach. Czy jednak  jest jeszcze coś co po nich nam pozostaje ?  Czy jest to tylko pula genów ?  Czy dla nas dziś ma znaczenie kim byli i co osiągnęli nasi rodzice oraz dziadkowie ?

Według naukowców to kim jesteśmy to w 50% zasługa naszych genów – jeśli chcesz być wiarygodny powinieneś dodać :”według  amerykańskich naukowców” 😉 . Pozostałość  to czynniki społeczne czyli wpływ rodziców, rówieśnicy w szkole, edukacja, wychowanie religijne, doświadczenia zdobyte podczas lat naszego życia. To z całą pewnością ma znaczenie w kształtowaniu  naszej osobowości i charakteru.

Moje zainteresowanie i refleksje na temat  tego co „odziedziczyłem” pomagają mi zrozumieć kim jestem dzisiaj.  Owo dziedzictwo jest częścią mojej tożsamości.

Na pewno geny mają swoje znaczenie gdy chodzi „parametry” odpornościowe mojego organizmu oraz  kondycję mojego ciała a częściowo i umysłu. Z całą pewnością rodzice i atmosfera w rodzinie miały wpływ na  kształt mojej duszy dzisiaj . Czy to wszystko ?

Myślę jednak, że w tym wszystkich kim jesteśmy lub kim się stajemy nie jesteśmy skazani  tylko na geny i wychowanie jakie otrzymaliśmy od naszych rodziców. Nie mieliśmy na nie wpływu.  Mamy jednak naszą cenną, wolną wolę, dzięki której podejmujemy różnego rodzaju decyzje, dokonujemy różnego rodzaju codziennych wyborów. Zarówno tych błahych, zdawałoby się nieistotnych jak i tych przełomowych.  Oby zawsze były one trafne, rozważne i brzemienne w błogosławione konsekwencje 🙂 .

Badając historię naszych dziadków, pradziadków, dawnych krewnych dowiadujemy się jakich wyborów oni dokonywali. Na miarę dostępnej wiedzy, na podstawie listów, życiorysów, danych urzędowych, ogłoszeń prasowych i fotografii  maluje się nam obraz naszych przodków i czasów w jakich żyli.

Wczoraj wieczorem sięgnąłem  po raz kolejny do życiorysów Ireneusza Waltza oraz do listu jego matki, Heleny Tomaszy , który napisała do niego z więzienia, niedługo przed swoją śmiercią…. Niezmiennie, gdy go czytam, porusza mnie jego treść i ładunek emocjonalny w nim zawarty.  Niezwykła, wręcz zaskakująca wiara w Bożą dobroć, jej szczerość, szacunek oraz  mądrość odchodzącej matki dającej ostatnie wskazania swemu jedynemu synowi …

Aby zrozumieć pełniej naszych dziadków trzeba pamiętać o kontekście rzeczywistości  w jakiej żyli. Gdy sięgnie się głębiej do tej wiedzy okazuje się, że czasy w których żyli były naprawdę pełne wyzwań. Musieli mierzyć się z wieloma sprawami  o których dzisiaj nie mamy żadnego pojęcia. Oprócz codziennych obowiązków związanych z zapewnieniem rodzinie bytu (a były to rodziny wielodzietne) zmagali się z chorobami o których my dziś już (dzięki medycynie) nie słyszymy. No i nie było internetu oraz kablówki.  Śmierci bliskich, wojny, kryzysy  zmuszały ich do emigracji, wędrówek i  adaptacji w ciągle zmieniających się warunkach.

Były to wyzwania, które dla nas, ludzi żyjący od 70 lat w pokoju, komforcie i względnym dobrobycie byłyby nie do wyobrażenia.  Żeby o tym się przekonać jeszcze dziś możemy posłuchać świadectw tych spośród naszych rodzin, którzy przeżyli II Wojnę Światową.  To są ważne historie, o których dobrze abyśmy nie zapomnieli. To są doświadczenia, które ukształtowały  poprzedzające nas  pokolenie i mają wpływ na obecne. To jest właśnie nasze duchowe dziedzictwo.

Mówi o tym historia życia wielu naszych Walc(tz)ów, którzy mimo swego austriackiego pochodzenia i możliwości innego wyboru decydowali się aby być Polakami. Być może był to wpływ polskich matek, być może był to wpływ kościoła,  ale jednak decydowali brać udział w tworzeniu organizacji patriotycznych, decydowali się walczyć w Polskim Wojsku z bolszewikami a potem z Niemcami podczas Kampanii Wrześniowej. Decydowali się narażać życie w działalności  konspiracyjnej, trafiali do obozów koncentracyjnych lub łagrów, niejednokrotnie płacąc za swe wybory najwyższą cenę .  Myślę, że życie niektórych z naszych dziadków mogłoby stanowić dla nas niezwykłą inspirację.

To co mnie intryguje i zadziwia to fakt jak nasi Walcowi przodkowie przekształcili się z austriackich kolonistów w polskich obywateli i patriotów.   Nie mam tu na myśli  patriotyzmu fanatycznego –  ale nazwałbym go raczej  patriotyzmem praktycznym.

Biorąc pod uwagę dwieście lat znanej nam historii naszej rodziny możemy nakreślić pewną wyraźną charakterystykę, tendencję, która opisuje strategie  i wartości  cenione przez naszych przodków.

Po pierwsze wiemy, że nasi  przodkowie kultywowali religię rzymsko katolicką. Z całą pewnością miało to wpływ na kształtowanie się ich sumień oraz kultury. Jednak nigdy nie znalazłem informacji aby ktokolwiek z rodziny wstąpił do zakonu albo został duchownym.

Po drugie  nasi przodkowie cenili wykształcenie i w czasach w których nauka  nie była obowiązkowa inwestowali w swoje dzieci aby pobierały naukę w szkołach powszechnych,  gimnazjach a nawet wyższych uczelniach. Jest to tym bardziej znaczące , że w XIX wieku kształcenie dzieci,  zwłaszcza na wyższych poziomach było sprawą kosztowną. Tym bardziej jeśli miało się ich dużo.

Po trzecie wiemy, że nasi dziadowie byli przedsiębiorczy i gotowi do podejmowania wyzwań.  Byli rzemieślnikami i specjalistami w różnych  dziedzinach, zakładali i prowadzili prosperujące przedsiębiorstwa, byli właścicielami kamienic i hoteli. Wielu z nich miało zmysł biznesowy i potrafili poruszać się w ówczesnych realiach rozwijającej się gospodarki Cesarstwa Austro-Węgierskiego , Imperium Rosyjskiego lub odrodzonego Państwa Polskiego .

Nacisk na edukację, przedsiębiorczość i gotowość do zmian pozwalają dostrzec pewnego rodzaju zmysł strategicznego myślenia,  które swoim inwestowaniem wybiega naprzód, poza bieżące potrzeby, patrząc w przyszłość …  Jest to niezwykła cecha.

Po czwarte, jak już wspominałem wcześniej, nasi pradziadkowie wrośli w Polskę i stali się częścią polskiej społeczności  podejmując różnego rodzaju działalność patriotyczną i kulturalną. Zaangażowanie wielu z nich i ich walka w obronie lub na rzecz wolnej Polski może być dziś dla nas czymś więcej niż ciekawostką ale także  powodem do chluby. To również jest ważną elementem  naszego duchowego dziedzictwa, o którym nie powinniśmy zapominać .

Wymieniłem tylko cztery elementy charakteryzujące naszą rodzinę. Na pewno można by wymienić jeszcze kilka innych.  Oczywiście, nasi  dziadkowie i babcie nie zawsze byli doskonałymi ojcami, mężami , matkami lub żonami. Z całą pewnością popełniali błędy i echa tych spraw czasami dochodzą do nas.

Jednak my chcemy być tym lepszym pokoleniem. Chcemy uniknąć błędów aby  być dobrymi ojcami i matkami, mężami i żonami. I powiem Wam coś – mamy szansę i potencjał ! Bo wiele zależy od naszych słów oraz decyzji. A wierzę, że opatrzność Boża wspomoże nas w tych wyzwaniach 🙂

Krakowski przełom…

Krakowski przełom…

Jakieś dwa i pół miesiąca temu zabrałem się za przeglądanie dostępnych w sieci dokumentów krakowskiego Archiwum Państwowego. Podchodziłem do tego dosyć sceptycznie mając w perspektywie przeglądanie setek zeskanowanych dokumentów. Na szczęście okazało się, że dostępne spisy mieszkańców Krakowa z lat 1880, 1890, 1900 i 1910 zawierają również indeksy alfabetyczne. Dzięki temu dość szybko udało mi się odnaleźć Ferdynanda Józefa Walza wraz z jego rodziną zamieszkałą w Krakowie przy ulicy Szpitalnej. Spis z 1880 roku wymagał spisywania dość szczegółowych informacji  dzięki czemu dowiedziałem się, że odnaleziony Ferdynand jest „naszym” Walzem, synem Franciszka i Klary Weisnek, urodzonym w Bielsku  (Bielsko-Biała) w maju 1841 (choć w spisie figuruje data 1842 roku).  Aby upewnić się w swoich przypuszczeniach zacząłem sprawdzać najbliższe  parafie i dostępność zeskanowanych dokumentów mogących potwierdzić trafność moich wniosków. Najbliższą miejscu zamieszkania parafią był kościół Najświętszej Marii Panny na krakowskim rynku. Okazało się to strzałem w dziesiątkę gdyż udało mi się odnaleźć metryki dwóch synów Ferdynanda gdzie wymienieni są również jego rodzice. Dzięki tej informacji składają się nam w całość puzzle dotyczące krakowskiej gałęzi rodowej Walzów.  Ferdynand Józef Wilhelm wraz z żoną Amalią z domu Strzechowską miał trzech synów i jedną córkę : Ferdynanda, Stanisława, Franciszka i  Amalię. Ferdynand junior po ukończeniu gimnazjum poszedł służyć jako podoficer do cesarsko-królewskiej kawalerii, następnie jako kierownik oddziału konnego krakowskiego „Sokoła” szkolił przyszłych kawalerzystów a potem w Krakowie otworzył własną szkołę jeździecką. Ciekawostką jest to, że w okolicach 1898 roku Ferdynand zmienił nazwisko na „Targoski” . Odkrycie tego faktu wielce ułatwiło dalsze poszukiwania. Stanisław skończył studia we Lwowie, został znanym w Krakowie architektem, miał własny hotel i był współwłaścicielem spółki akcyjnej.  Franciszek natomiast zrobił karierę w „budżetówce” ponieważ został urzędnikiem cesarsko-królewskich kolei żelaznych. Nie znamy jeszcze losów Amalii. Wszyscy trzej synowie Ferdynanda mieli własne potomstwo a kolejni ich potomkowie założyli własne rodziny. Zawierucha wojenna lat 1939-45 nie ominęła rodziny. Poszczególni Walzowie zostali rozproszeni z Krakowa do Rzeszowa, Wrocławia a kilku przypadkach nawet do Szwecji.  Dziś jestem na tropie sporej grupy naszych krewnych i mam nadzieję na nawiązanie kontaktów z wnukami i prawnukami trzech synów Ferdynanda Józefa i mam nadzieję, że utracone więzi i kontakty zostaną odnowione.

Wiktor Walc 1910-1939

Wiktor Walc 1910-1939

Po dłuższej przerwie wracam z tematem „Walcowych” bohaterów. Przyznam się, że grzebiąc w dokumentach i biografiach naszych przodków chciałem odnaleźć jakieś „chwalebne karty” ich życiorysów, czegoś co sprawiłoby, że poczulibyśmy się jako rodzina, nieco bardziej dumni. Dziś chciałbym wspomnieć o Wiktorze Walc.

Wiemy, że przyszedł na świat 6 marca 1910 roku w Ostrołęce z ojca Franciszka Karola i matki Zofii. Uczęszczał do Gimnazjum Państwowego w Ostrołęce gdzie ukończył 5 klas. W życiorysie Wiktor wspomina, że po śmierci swojego ojca w 1927 roku (z życiorysu napisanego w 1937 roku wynika, że Franciszek Karol, tata Wiktora zmarł w 1927 roku a nie w 1931 jak to jest uwidocznione na grobowcu rodzinnym w Ostrołęce) zmuszony został do przerwania nauki i podjęcia pracy. Podjął ją w biurze geodezyjnym Wacława Trojanowskiego w Warszawie przy ul. Polnej 71 w charakterze młodszego technika mierniczego i kreślarza i pracował tam do końca lutego 1929. Od 4 kwietnia 1931 roku Wiktor pracował fizycznie w Tartaku Państwowym Parciaki a potem również w kancelarii tegoż tartaku. W 1932 trafił do wojska gdzie służył w 33 pułku piechoty w Łomży i tam skończył szkołę podoficerską w stopniu kaprala. Po wyjściu z wojska Wiktor pracował sezonowo w tartaku Parciaki do 1935 roku a od 1 czerwca 1935 roku został zatrudniony w rodzinnej firmie guzikarskiej u swojego brata Jana Ryszarda Walca w charakterze księgowego. Ważną datą w życiu Wiktora jest 1936 rok kiedy to w kwietniu ożenił się z Zofią z domu Kurpiewską, z którą miał dwoje dzieci : Jerzego i Elżbietę. W styczniu 1937 zmienił pracę  i zatrudnił się w tartaku w Kaliskach koło Starogardu Gdańskiego gdzie przeprowadził się z rodziną.

Starałem się prześledzić jego losy wojenne we wrześniu 1939 roku, kiedy to Wiktor udał się na wezwanie wojska, do punktu ośrodka mobilizacyjnego 20 DP w Słonimiu na Polesiu. Wiemy, że był co najmniej w stopniu kaprala i prawdopodobnie dowodził drużyną. Był więc odpowiedzialny za życie co najmniej kilkunastu ludzi. I to on prowadził ich do boju w potyczkach i bitwach w jakich uczestniczyli idąc z Polesia w stronę Mazowsza i Warszawy.

Wiele faktów dowiedziałem się z relacji świadków i uczestników Wojny Obronnej 1939 roku, którzy podobnie jak Wiktor trafili do Słonimia skąd dalej pod dowództwem Gen. Kleeberga przeszli szlak bojowy aż do samego Kocka. Czytając wspomnienia pułkownika Epplera, dowódcy dywizji „Kobryń” natrafiłem na następujący fragment : „ Doszedł wreszcie batalion 79 pp ze Słonimia. (14 września)… Serce każdego starego żołnierza radowało się, gdy patrzył na ten batalion złożony z samych ochotników wybranych z ośrodka zapasowego 20 Dywizji Piechoty. Młode, uśmiechnięte twarze, szczere żołnierskie oczy i pieśń żołnierska, tak rzadka we wrześniu 1939 roku. Dzielny był to batalion, doskonale dowodzony i dlatego po kres swego istnienia pozostał samodzielnym batalionem 79 pp.”

Czytając dokument sądowego stwierdzenia zgonu popartego świadectwem dwóch świadków możemy odnieść wrażenie, że w obliczu nacierającego nieprzyjaciela wojsko polskie będąc nieustannie w odwrocie ciągle „podawało tyły” przeciwnikowi zmierzając do nieuchronnej klęski. Jednak gdy zapoznamy się z relacjami uczestników tej bitwy dowiemy się, że to właśnie wtedy wojsko Generała Franciszka Kleeberga zmusiło niemiecką 13 DPZmot do odwrotu w obawie przed okrążeniem i klęską. Co innego gdy czytamy zwięzły opis bitwy pod Kockiem (Wikipedia) a inaczej gdy zagłębiamy się w relacje i szczegóły z których dowiadujemy się, że SGO Polesie było znaczną siłą (ok. 20 000 ludzi) polskiego zdyscyplinowanego wojska zdolnego zagrozić znacznie lepiej uzbrojonym i zaopatrzonym dywizjom niemieckim. Gdy czytamy krótką historię zgrupowania Generała Kleeberga dowiadujemy się, że Dywizja Brzoza i Dywizja Kobryń musiały stawić czoła nie tylko niemieckim atakom (bitwa o Kobryń) ale także walczyli z bojówkami bolszewickimi oraz ukraińskimi, które to we wrześniu 1939 roku zbrojnie powstały przeciw Polakom mieszkającym na Polesiu paląc ich gospodarstwa i folwarki. Zastanawiam się w której jednostce służył Wiktor i jak odnajdował się w tych wojennych okolicznościach, maszerując w nocy, śpiąc na sianie lub w stodole oraz walcząc z nieprzyjacielem…

Wiemy, że żołnierze zmobilizowani w Słonimiu służyli głównie w Dywizji Brzoza (przemianowanej później na 50 Dywizję Piechoty) ale także w samodzielnym batalionie 79pp w ramach Dywizji Kobryń (później 60 Dywizja Piechoty). Oddziały SGO Polesie kilkakrotnie walczyły z wojskami sowieckimi odpierając ich ataki i rozbijając ich oddziały. W bitwach pod Jabłoniem i Milanowem żołnierze Kleeberga nie tylko rozbili bataliony Armii Czerwonej ale zdobyli też wiele sprzętu, aprowizacji i amunicji. Wzięci do niewoli „sołdaty” prosili o przydziały w polskim wojsku ponieważ w sowieckim wojsku byli źle traktowani, biednie ubrani i słabo karmieni.

W miejscu tym chciałbym nadmienić, że pod Kockiem w ramach Dywizji Kawalerii „Zaza” (Gen.Z.Podhorski), w 10 Pułku Ułanów Litewskich walczył Stefan Sokolik, tata naszej cioci Wiesławy Maleszka i jednocześnie zięć Anny Marii Kornackiej z domu Walc. Tenże 10 Pułk Ulanów, na początku Kampanii Wrześniowej, w dniach 2-4 września odbył wypad na teren Prus Wschodnich wprowadzając zamieszanie na tyłach niemieckich. Po wielu perypetiach pułk ten wszedł w skład Brygady „Plis” i następnie po połączeniu z SGO Polesie walczył 2X pod Serokomlą a następnie 5X w rejonie Woli Gułowskiej aż do kapitulacji (spowodowanej brakiem amunicji) SGO Polesie w dniu 6X. Rezultatem działań owego 10 Pułku Ułanów było: zniszczenie 18 czołgów, 19 samochodów pancernych, 12 motocykli, 1 radiostacji oraz zestrzelenie 1 samolotu.

Jeśli Wiktor służył w samodzielnym batalionie 79pp – to służył w jednym ze wzorcowych oddziałów, o wysokim morale i dużej wartości bojowej. Pod Kockiem walczyłby głównie o Wolę Gułowską a następnie goniąc wycofujących się Niemców pod Konorzatką (5X).

Jeśli zaś Wiktor służył w Dywizji Brzoza to prawdopodobnie walczył pod Kockiem bijąc się o Białobrzegi i Stoczek (3X) a potem pod Adamowem (4-5X). Stąd do Serokomli jest ok. 9-10 km. Wojska Gen. Kleeberga były ostatnimi regularnymi oddziałami Wojska Polskiego broniącymi kraju podczas agresji niemieckiej i sowieckiej w wojnie obronnej 1939 roku.

Niestety Wiktor nie doczekał finału tej bitwy oraz dnia kapitulacji . Według zeznań świadków zginął 4X w godzinach wieczornych w okolicach Serokomli. Niestety nie znamy szczegółów tego wydarzenia ani miejsca jego pochówku. Nie ma go również w zestawieniach żołnierzy oraz na listach poległych. Dobrze byłoby odnaleźć jego mogiłę : „kto szuka, ten znajdzie”…

Mamy kilka fotografii, życiorys ręcznie pisany, dokumenty, wspomnienia o człowieku, który w tak młodym wieku opuścił swoją żonę oraz dzieci… A jednak, gdyby wiedział jak potoczy się życie jego potomnych z całą pewnością cieszyłby się i byłby dumny ze swoich dzieci, i wnuków i prawnuków.

Anna Walz z domu Sax – Powązki

Anna Walz z domu Sax – Powązki

Minęło już trochę czasu od naszego Zjazdu i mam nadzieję, że dzięki temu nieco lepiej się poznaliśmy i będziemy utrzymywać kontakty między sobą. W nawiązaniu do naszych rozmów i ustaleń zjazdowych podjęliśmy decyzję o poczynieniu starań w celu  odzyskania praw do grobu Anny Walz z domu Sax, pierwszej małżonki Franciszka Karola Walza – naszego pradziadka. W tym celu potrzebowaliśmy osoby, która w prostej linii jest spokrewniona z pochowaną Anną Walz. Taką osobą jest Ciocia Wiesława M., która zgodziła się pomóc w tej sprawie. Zebraliśmy potrzebne dokumenty metrykalne, sporządziliśmy drzewo genealogiczne, napisaliśmy i złożyliśmy wniosek do zarządu Cmentarza Powązkowskiego o zarejestrowanie grobu Anny Walz.

Kilka dni temu spotkałem się z Księdzem Dyrektorem i otrzymałem informację o pozytywnym rozpatrzeniu naszego wniosku. Aby dopełnić formalności na konto Cmentarza Powązkowskiego musimy wpłacić kwotę 10 000 PLN + 8% VAT (otrzymamy fakturę), która jest wymagana do rejestracji grobu (na 20 lat) i pozwoli nam podjąć działania w celu odnowienia pomnika. Pieniądze zbieramy na koncie dedykowanym tylko dla tego celu. Jeśli potrzebujesz numeru tego konta – proszę skontaktuj się ze mną.

Jeśli uda nam się zebrać dodatkowe 5 000 PLN + 8% VAT będziemy mogli przekształcić ten grób z ziemnego na grobowiec. Wtedy taka rejestracja jest ważna na 99 lat a sam grobowiec może służyć Naszej Rodzinie.  Z góry dziękuję każdej osobie, która zdecyduje dołożyć się do dzieła odzyskania i odnowienia tego ważnego pomnika rodzinnego.

Badania ksiąg meldunkowych Raciborza

Badania ksiąg meldunkowych Raciborza

W ostatnich dniach marca w Archiwum Państwowym w Raciborzu została przeprowadzona kwerenda ksiąg meldunkowych miasta Raciborza z lat 1800-1820. Otrzymałem raport od genealoga, który przeprowadzał poszukiwania lecz niestety wyniki tej pracy nieco mnie rozczarowały. Miałem nadzieję, że tym razem uda się odnaleźć informacje na temat Antona Walz, który przybył do Bielska właśnie z Raciborza. Co prawda odnaleziono kilka osób o podobnym nazwisku (Welc) zamieszkałych w tym czasie w Raciborzu ale niestety najprawdopodobniej nie są one spokrewnione z rodziną Walz.  Mimo wszystko nie zamierzamy poprzestawać na księgach meldunkowych dlatego też otrzymałem informację, że dokumenty metrykalne Raciborza z XVII i XIX wieku są dostępne na filmach, które po zamówieniu są dostępne do przeglądania w Centrum Historii Rodziny w Warszawie należącym do Kościoła Świętych Dni Ostatnich. Wspomniane filmy zostały już zamówione przeze mnie i niebawem sprawdzę je pod kątem występowania naszego nazwiska. Może w końcu uda odnaleźć się kolejnych przodków a być może nawet informacje na temat rodziców Antona i Franciszka.

Wypis aktu ślubu Antona Walz i Frideriki Minzberger z 1806r w parafii Św.Mikołaja w Bielsku-Białej

 

Zjazd Rodzinny

Zjazd Rodzinny

Już od dłuższego czasu myśleliśmy o zorganizowaniu zjazdu rodzinnego. W związku z tym zdecydowaliśmy, że  24 czerwca 2017 odbędzie się Pierwszy Zjazd Rodzin Walc oraz Waltz. Nasze spotkanie odbędzie się w Ostrołęce w Hotelu „Nad Narwią”. Wiele osób już potwierdziło swoje przybycie więc liczymy na to, że spotkamy się tam w szerokim gronie aby wspólnie spędzić czas na miłych rozmowach w zacnym gronie oraz na rozrywce. Do większości osób prawdopodobnie dotarło już oficjalne, pisemne zaproszenie dlatego też proszę wszystkie zainteresowane osoby o potwierdzenie przybycia na Zjazd z informacją na temat ilości osób, które z Wami przybędą.